Protokół po "Na ustach grzechu" Magdaleny Samozwaniec
Dzień
dobry!
Ostatnie w
2024 roku spotkanie książkowe poświęcone było trącącej myszką, a właściwie już robakiem
(bo zmarła w 1972), Magdalenie Samozwaniec.
„Na ustach
grzechu. Powieść z życia wyższych sfer towarzyskich” wprowadziła klimat sprzed
stu lat. Uczestniczki, damy pewnego wieku, po których znać było, że kiedyś były
młode, (parafrazując Samozwaniec) doceniły błyskotliwość, inteligentne poczucie
humoru i zabawę słowem (wyrazy współczucia i/lub podziw dla tłumaczy przekładających
tę książkę na inne języki). Wielka szkoda, że dziś już mało kto pamięta tę
pisarkę. Wszak odegrała znaczącą rolę w polskiej literaturze – przed nią chyba żadna
z Polek nie pisała tak dowcipnie, żadna nie odważyła się na tak jawną drwinę z
wielbionych dzieł. Kto wie, może reanimacja jej znanej ekscentrycznej
bratanicy, Simony Kossak, i panująca obecnie „moda” na Simonę przywróci do
życia i Magdalenę Samozwaniec. Choć sama zainteresowana być może powiedziałaby:
„Zostaw umarłych, niech żyją w spokoju”. Warto zapoznać się z innymi jej
utworami, bo i szybko się to czyta, i tanie to (egzemplarzy używanych na rynku
jest całkiem sporo), i pośmiać się można. A Uczestniczki to nawet nabrały
ochoty, żeby przeczytać wydrwiwaną przez Samozwaniec „Trędowatą”.
Z
„Trzeszczącej płyty” Piotra Kaczkowskiego płynęły uwodzicielskie głosy Adama
Astona i Stefana Witasa. Leciwa bookdog Grudosława drzemała i popierdywała z
cicha przez sen, na meblach osiadały kolejne drobinki kurzu, zegar bezlitośnie
odliczał minuty pozostałe do zakończenia kolejnego roku. Do całości brakowało
tylko zapachu naftalinowych kulek, dźwięku papuci szurających po podłodze i broszki
„z prawdziwą starą agatą”. Na szczęście powiew życia, młodości i optymizmu
wniosła Kicia, która po półrocznej przerwie zawitała na klubik. Przyniosła
prezenty, radość, opowieści znad łóżeczka, przewijaka i wózka, a także pokazała
najnowsze zdjęcia swojego Kiciątka (rozkoszne dziecię!). Mały Lord doświadczał
chwilowego spadku formy i braku energii, więc przyjął jedynie z cichą
wdzięcznością otrzymane od Cioć podarki, zjadł kilka tościków i przez większość
wieczoru przytulał się do swojej rodzicielki, starając się jednocześnie
przekazać innym wirusa, który ewidentnie próbował rozgościć się w jego
organizmie.
Początkowe
trudności z przygotowaniem potraw retro okazały się ciekawym wyzwaniem, które
przyniosło nieoczekiwane odkrycia kulinarne i internetowe. Okazuje się, że w
sieci jest sporo stron poświęconych reaktywacji potraw zapomnianych, potraw z
Międzywojnia czy z dawnych książek kucharskich. Korzystając z tych źródeł,
Królowa przygotowała ryżowe kotleciki inspirowane przepisem Marii Disslowej z
książki z 1930 roku „Jak gotować” oraz ciasteczka „sołtyski” z domowej roboty
marmoladą z rajskich jabłuszek. Stefa zrobiła „zimne nóżki hrabiny”, czyli
galaretę drobiową. Zakupiła też ciastka „markizy” z masą chałwową. Struna
poszła w potrawy dawne, choć nie aż tak bardzo – przygotowała klasyczne
zapieksy, czyli zapiekanki pieczarkowe. Kicia przyniosła ciasto z cukierni
„Chwila rozkoszy” o francusko brzmiącej nazwie, której nikt nie potrafił
poprawnie zapisać, ale było to jakoś tak: dąłas. Były też kawałki babki i
świąteczne (niestare jeszcze) pierniki.
Kolejne
spotkanie odbędzie się 17 stycznia. Sto pięćdziesiątym (!) pretekstem
książkowym będzie „Zły” Leopolda Tyrmanda. Kuchnia – nie może być inaczej –
warszawska. A wcześniej Uczestniczki wybiorą się poza protokołem do
klimatycznego miasteczka, żeby zadośćuczynić tradycji i przy kawie lub herbacie
rozgrzewającej podsumować kończący się rok i razem wejść w nowy.
Radosnego
Bożego Narodzenia!
k.